Jakiś czas temu słuchałam kątem ucha wywiadu w śniadaniówce TVP z kobietą, która ma RZS. Z tego robi się jakaś plaga, albo póki sam problem mnie nie tknął – nie zdawałam sobie sprawy z tego, jaki jest powszechny. Tak siedziała, i zestresowana mówiła o procedurach diagnostycznych, o leczeniu biologicznym itp.
Zdychanie po metotreksacie zredukowało się do dwóch dni – czwartku i piątku. Nie mogę wtedy usiedzieć przy komputerze, bo zrobienie paru kroków po prostu mnie męczy, do tego stopnia, że zieję jak pies i się pocę. Czy męczenie się jest tego warte? Sama nie wiem.
Mamy sierpień, leczyć zaczęłam się pod koniec maja. Dwa dni, czy nawet trzy od podania, są fajne i spokojne, jeśli nie zwrócę dawki. Tamten czwartek był straszny, bo po raz kolejny podeszłam do dawki wyższej i rzygałam jak kot. Ciągle zapominam zadzwonić do przychodni i wypisać sobie leków przeciwwymiotnych przy okazji klonów. Problem nie dotyczy tylko barków, dłoni i stóp – ostatnio zaczął sztywnieć mi kark i tępy ból głowy zrobił się bardziej dokuczliwy. Gdzie się podziały tamte kroplówki z PWE i lignokainą 4 godziny od podania setki tramadolu? Taka kontrola bólu mi wystarczyła, ale wiem, że to tylko przejściowe…
Stres w pracy też robi swoje. Mam wrażenie, że jestem w dupie z materiałem, że są niedopatrzenia, więc boli bardziej. Znowu mam kryzys i płakać mi się chce, bo ból wraca do pozycji wyjściowej, a wszystko z powodu – albo nieutrzymania jednej dawki metotreksatu, albo z powodu stresu. Sen też cierpi na jakości. Kładę się spać o przedziwnych porach ostatnio, ale przynajmniej noce wykorzystuję produktywnie.
Budzę się, wstanie z łóżka to wyzwanie. Gdy już się uda przejść do pozycji pionowej, odkręcam butelkę z wodą i piję, żeby kapcia pogonić. Wstaję, idę jak robot po schodach zapalić papierosa. To pierwsza rzecz, jaką robię, żeby sobie dopaminkę pobudzić. Trudno jest trzymać i odpalić zapalniczkę o ósmej czy dziewiątej rano, bo gnaty muszą się rozruszać. Jem coś szybko, próbuję pokonać jadłowstręt, idę się kąpać. Mycie głowy, choć włosy krótkie też nie jest łatwe, bo trzeba przecież podnieść łapki do góry… Siadam przy tym jebanym laptopie, odpalam google drive i plik HTML w notepadzie++ (polecam). Cała percepcja skupia się teraz na syntezie mowy, bo przecież muszę robić korektę. Dobrze, że w mechaniku mam lekkie przełączniki, więc palce męczą się mniej, gdy piszę. Po robocie odpowiadam na zaległe telefony, jem drugi posiłek jak dobry pies, biorę z szafeczki klonazepam na oko (w zależności od postanowienia 2, 4, 6, 8 mg), odpalam serial na netflixie, ewentualnie jadę z paradokumentami, i czuję, jak klony robią mi galaretkę z mózgu. Do spokoju i tak mi daleko.
Ostatnio, dwa dni przed jebanym czwartym dniem tygodnia, leżę, leżę, uwaliłam się jak zwierzę klonami, i pregabaliną… I winem, czuję jak odrywam się od ciała z powodu mocnej dysocjacji. Rób mi tak jeszcze… To nic, że znowu siebie zawiodłam. YOLO, kurwa mać. To było jakieś 450 lub 600 mg z obecną tolerancją ino na 75 mg, więc było mocno jeszcze przez kolejne dwa dni.
I znowu czwartek, i znowu ten sam schemat, i znowu będzie albo dobrze, albo źle… Pocieszam się, że trzeba to przeplatać innymi lekami, bo metotreksat sukcesywnie rozwala wątrobę, nery, wszystkie podroby, szczególnie brany dojapnie. Pani reumatolog jest bardzo sympatyczna, ale coraz częściej wspomina o ampułkach jak słyszy moje historie. Nie wiem jaki ma plan – wykończyć mnie, czy leczyć?
Zrezygnowanie mnie dopada – znowu. Znowu chciałabym wyjść z siebie albo dysocjacją, albo ostrym działaniem na receptory opioidowe. Ogarnęłoby ciepełko, błoga cisza, zmysły zachowałyby się inaczej niż zwykle, chciałabym się drapać do krwi z powodu wyrzutu histaminy. Czy to tak wiele?
2 komentarze do „Jestem wściekła…”
eh, wgl po co bierzesz takie dziadostwa?
Ci, którzy nie przeżyli na prawdę ciężkiej choroby swojej lub ewentualnie kogoś bliskiego, która wymaga ciągłej terapii nigdy nie zrozumieją chodźby takiego prostego zagadnienia, że można nie mieć fizycznie! Siły aby wstać i zrobić dwa kroki. Że można np. wpaść w coś w rodzaju psychozy z powodu spadku elektrolitów, na który człowiek świadomie lub nie, pracuje przez kilka dni (dzisiaj nie jem pomidora czy jabza, bo ile można, nic się nie stanie) A potem jazda potrafi trwać tydzień a człowiek zachowuje się jakby nadawał się do psychiatryka. Często dopiero po takim epizodzie ludzie się dowiadują np od bliskich, że takie coś przeżyli, bo i film potrafi rwać się na wiele godzin a świadomość nie rozrużnia czasu. Bywa też, że alarmowani typowymi choć nie zawsze występującymi objawami (pamiętajmy o świadomości) zaczynają myśleć, że chyba by trzeba coś zadziałać ale nie zdąrzą i próg blubrania jak ja go na swój użytek nazywam zostanie jednak przekroczony. Mimo to resztkami czy też przywiezieni przez bliskich docierają na sor gdzie z miejsca kroplówa nie załatwia od razu problemu bo człowiek czuje się przez dzień następny do kilku jak przejechany tirem. A osoby postronne mają to za dowód na alkocholizm albo zaczynają się zastanawiać, czy to faktycznie nie zaostrzenie choroby psychicznej. A nie takie rzeczy zdarzyć się mogą gdy jesteś na przeszczepie nerki. Chodzi mi o to, że ludzie często, w ramach słusznej ze wszechmiar! Promocji zdrowia i medycyny bombardowani są wzorcowymi sukcesami, wzorcowymi pacjętami którzy ogólnie, to hehe spoko, hehe ogarniają, imprezują do rana, bo mogą. Ale czasami życie wygląda nie do końca tak, eufemistycznie mówiąc. Jak zwykle, dzięki za ten wpis.